Zaczyna się! Diety dzień pierwszy

Po otrzymaniu jadłospisu na siedem dni, z entuzjazmem zrobiliśmy zakupy i już w niedzielę przyrządziliśmy część rzeczy, żeby były gotowe na rano oraz jako spakowane domowe „pudełko”, które można zabrać do pracy. Posiłków miało być w ciągu dnia pięć – śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacja. Podwieczorek kojarzył mi się zazwyczaj z jakąś przekąską, przysmaczkiem poobiednim (deser po prostu), ale u nas był to właściwie znów obiad. Małgorzata uwzględniła to, co jej napisaliśmy wcześniej w formularzu, czyli nie tylko ulubione potrawy, ale też i realne godziny spożywania posiłków w odniesieniu do obowiązków dnia codziennego.

I tak w poniedziałek (i wtorek) mieliśmy jeść:

  • Na śniadanie – kanapki z jajem i serem białym oraz warzywami.

  • Na drugie śniadanie – truskawki i jabłko.

  • Na obiad – sałatkę grecką.

  • Na podwieczorek – dorsza pieczonego, ze szpinakiem i zielonym groszkiem.

  • Na kolację – brązowy ryż z uprażonym jabłkiem i jogurtem.

Wydaje się to całkiem przyjaznym zestawem. Mnie osobiście ucieszyła ryba, bo bardzo lubię ją jeść. W ogóle cały ten dzień (może oprócz tego szpinaku z groszkiem :P) nie wyglądał jakoś bardzo „dietetycznie”. Bo z czym kojarzy się dieta? Z niedobrym jedzeniem, które nam nie smakuje, jakimś papierowym chlebem, płatkami z jogurtem, cienkimi zupkami. A przede wszystkim – z malizną. Fakt, porcje rozpisane dla męża nie były jakieś gigantyczne i na początku mówiliśmy, że skoro mam jeść razem z nim, to będę musiała sobie czymś uzupełniać. Rzeczywistość jednak, jak często bywa, okazała się zupełnie inna. 😉

Po pierwsze, pierwszych trzech posiłków w ogóle nie musieliśmy jeść razem. Był zwykły dzień roboczy, ja pracuję w domu, więc rano rzadko się widzimy, bo zazwyczaj jeszcze śpię (najczęściej dlatego, że muszę odespać jego nocną pracę). Więc zjadłam sobie rano kanapki z ulubioną wędlinką i byłam zadowolona. 😉 Sprawdziłam tylko, czy pudełeczko z sałatką grecką nie zostało przypadkiem w lodówce (nie zostało), i spokojnie zabrałam się za swoje rzeczy, ciesząc się na rybę na wieczór i zastanawiając, jak dam radę zjeść ten groszek. 😛

Po drugie, dieta została – jak przypomniała mi Małgorzata – opracowana dla męża, jest wyliczona na 2200 kalorii (swoją drogą, podobno to był jej pierwszy raz, gdy robiła jadłospis dla tak dużego faceta i jej samej ta liczba kalorii w diecie odchudzającej przecież wydawała się podejrzanie wysoka :P), więc ja, jedząc dokładnie tak samo, spokojnie przytyję. To wydało mi się zbędne, więc z ulga z niektórych potraw postanowiłam zrezygnować. 😉

Po trzecie, jeśli chodzi o standardowe obawy (za mało, niesmaczne lub bez smaku), było wręcz odwrotnie. Sałatka grecka na obiad uszczęśliwiła wręcz mojego męża, w trakcie jej przyrządzania wciąż zadawał pytanie, dlaczego przez dwa lata jej nie jedliśmy („bo nie mówiłeś, że chcesz” – „bo myślałem, że nie lubisz takich rzeczy” – „to trzeba było zapytać” itp.), i wręcz nie mógł się doczekać poniedziałku, żeby ją zjeść. Obawy budziło oczywiście to, czy się tym wystarczająco naje. Okazało się, że tak. Drugiego dnia, kiedy jedliśmy wspólnie dorsza (i ten szpinak z groszkiem), stwierdził, że ta dieta jest dziwna, bo mu wszystko smakuje i wcale nie czuje się głodny. W głosie była wyraźna nuta pretensji – jak to tak, nastawiałem się na cierpienie i heroiczny wysiłek, a tu nic z tego? Nie będę bohaterem, męczennikiem i cierpiętnikiem? 😛 Cóż, musiał się pogodzić z tym faktem. A ja tymczasem sterczałam w kuchni i zastanawiałam się, czy dam radę ugotować mu obiad na następny dzień bez próbowania – bo w planach tym razem była fasolka. 😀