Pozornie wspólne odchudzanie (o ile oczywiście istnieje taka konieczność) może wydawać się kuszące. Bo jakie mogą być zalety takiej sytuacji? Na pierwszy rzut oka kilka się znajdzie.
Przede wszystkim – trudniej o pokusy
Jeśli obie osoby, które mieszkają razem, gotują i jedzą to samo, to powinno być mniej nerwowo. Nie ma łakomych spojrzeń na drugi talerz, z którego dodatkowo ładniej pachnie, nie ma tęsknego nasłuchiwania, że za ścianą tak pięknie chrupią czipsy, nie ma produktów, które są dostępne tylko dla jednej osoby…
Łatwiej o zrozumienie
Dwie odchudzające się osoby łatwiej znajdą u siebie zrozumienie. Pamiętam, jak w licealnych czasach umówiłyśmy się z przyjaciółką na wspólne odchudzanie. Miałyśmy jakiś masakrycznie drakoński jadłospis (np. na śniadanie tylko czarna kawa – w liceum, nastolatki!), potem na obiad jajko na twardo… Nie wiem, czy wytrwałyśmy na tej diecie dzień. 😀 Ale pamiętam, że potem piłyśmy razem herbatki odchudzające – albo wzajemnie u siebie w domu, albo o tej samej godzinie. (Przypomina mi to historię, jak kiedyś wpadłam do niej na tę wspólną herbatkę. Wyjęłam w przedpokoju torebkę do zaparzenia i w tym momencie zobaczyła to jej mama. Okrzyku: „Anka! Ostatni raz chcę widzieć, że goście przychodzą z własną herbatą!” obie chyba długo nie zapomnimy :D). Świadomość, że obie robimy to samo, łagodziła nieco smak senesu i skutków owegoż ziela. 😉
Jest to bardziej ekonomiczne
Pewnie marnuje się mniej produktów, bo powinno się kupować rzeczy tylko związane z dietą. Powinno – ale z tym bywa różnie.
Chyba nie wymyślę więcej zalet. Tylko… w sumie czy naprawdę tak jest? Moim zdaniem chyba tylko punkt pierwszy mógłby się obronić. Punkt trzeci – niekoniecznie, bo gdybym ja też się odchudzała, na pewno musiałabym jeść inne produkty niż mój mąż. On ma program 2200 kalorii i nasza dietetyczka sama przyznała, że chyba pierwszy raz jej się zdarzyło układać jadłospis z taką liczbą kalorii. (Ale to w końcu duży chłop). Więc tak naprawdę kupowalibyśmy dwa razy więcej.
No i samo przyrządzanie potraw, zakupy, cała ta logistyka… Dla każdego coś innego, jeszcze dochodzi rodzinny weekend – więc trzy różne dania dla każdej osoby. Podejrzewam, że głodna żona chodziłaby bardzo wkurzona, że musi to wszystko robić, co źle wpływałoby na jej relację z równie albo jeszcze bardziej głodnym, więc podobnie wkurzonym mężem – uważającym, że ciężar dbania o wszystko spoczywa na nim. I może by oboje schudli, ale zgody by w tym domu już nie było, oj nie… 😉 W bardziej optymistycznej wersji głodni małżonkowie w zaciszu domowym uznaliby, że „przecież nic się nie stanie, jak raz zjemy dzisiaj normalnie i nikt nie musi o tym wiedzieć”. I zjedliby. I musieliby dietę zaczynać od początku, aż w końcu (za jakimś piętnastym podejściem i kilogramami do przodu) stwierdziliby, że w sumie po co to… 😉
Snuję sobie takie czarne wizje, które oczywiście wcale nie muszą się ludziom zdarzyć. 😉 Ale wydaje mi się, że jednak lepiej, gdy odchudza się tylko mąż (bo odchudzanie się żony to zupełnie inna sytuacja), a żona – pełna sił, energii i najedzona – może podtrzymywać i wspierać go na duchu.