Po tych czterech dniach jedzenia zestawu numer 2 nadeszła niedziela, a wraz z nią zmiana na zestaw nr 3. Nie, nie będę już szczegółowo rozwodzić się nad smakami bądź „niesmakami”, aczkolwiek dla porządku przedstawię dania:
-
Na śniadanie – kanapki z łososiem i serem białym (w przepisie miał być kozi).
-
Na drugie śniadanie – orzechy arachidowe, jogurt i otręby pszenne (tak naprawdę mąż zjadł je dopiero w poniedziałek, czyli drugiego dnia jedzenia tego zestawu, bo jakoś zakupy nam nie wyszły).
-
Na obiad – sałatka z fasolką szparagową i kurczakiem (kurczak bardzo fajny, udka pieczone w musztardzie, mniam!).
-
Na podwieczorek – lekki kapuśniak (okazał się kolejnym hitem, tym razem również dla mnie).
-
Na kolację – kasza gryczana z brokułami, cukinią i pomidorem (znowu zdziwienie – mąż stwierdził, że kasza gryczana jest jadalna ;)).
Niedziela była siódmym dniem diety. Przyznam się, że w międzyczasie mąż się zważył (choć oficjalne zalecenie było takie, żeby zrobił to po pełnym tygodniu). Zrobił to, bo miał ciągle uczucie, że je za dużo i na pewno przytył. Jakież było jego zdziwienie – ale i zadowolenie, że waga poleciała w dół. 🙂 Co ciekawe, moja też (bo zważyłam się dla towarzystwa). 😀 Zaraz napisałam do Gosi, że dieta jest skuteczna, bo JA schudłam. 😀 Taki malutki trolling, chociaż oczywiście to, że schudłam, to najprawdziwsza prawda, aczkolwiek nie był to skutek diety, tylko połowy z jego rzeczy nie miałam ochoty jeść, a zaabsorbowana przyrządzaniem posiłków dla niego, zapominałam o swoich…
Mąż zważył się oficjalnie w ten poniedziałek (czyli w dniu, w którym uruchomiłam bloga ;)). Tak, waga poleciała w dół o jakieś 2–2,5 kg. Więc jest oficjalne potwierdzenie, że dieta działa i jest skuteczna. 🙂
W tytule posta jednak zapowiadałam trudności i o nich teraz będzie mowa. Przyznam szczerze, że taka dieta nie jest łatwa. Z czym bowiem musi się mierzyć mój mąż:
- Przede wszystkim to olbrzymi reżim, w którym człowiek musi wytrwać. Fajne okazało się odkrycie, że posiłki są smaczne, że porcje wcale nie są takie mikroskopijne (nie podawałam ich przy okazji prezentacji jadłospisów, gdyż dla każdego muszą być wyliczone indywidualnie), że jest ich dużo (pięć posiłków dziennie). ALE: można jeść TYLKO I WYŁĄCZNIE to. Chyba to jest w tej całej diecie najtrudniejsze.
- Proces przygotowywania jedzenia jest jednak bardziej skomplikowany niż na co dzień. Oczywiście, pomagam mężowi, na ile zdołam, bo mam więcej czasu. Niemniej wielu produktów do tej pory w naszym domu nie było, więc czasem nawet nie wiedzieliśmy, gdzie to kupić albo jak to powinno smakować po przygotowaniu. Nowe potrawy są oczywiście jakąś frajdą, wiele z nich okazało się bardzo smacznych i wejdzie do naszego menu na stałe już po zakończeniu diety (robimy sobie nasz prywatny ranking, który przedstawię na zakończenie projektu), ale skoro ich nigdy nie robiliśmy, to czasem trudno przewidzieć, ile czasu zejdzie na ich przygotowanie oraz jaki będzie efekt końcowy – tak jak te moje naleśniki razowe…
- Jest to również jednak nieco kosztowne. Na początku miałam zamiar po prostu jeść to, co mój mąż, by nie gotować dwóch obiadów i nie robić zakupów oddzielnie dla dwóch osób. Zresztą trochę siłą rzeczy, bo jednak kupić dokładnie tyle, ile mąż potrzebował na dzień-dwa, byłoby trudno. Praktyka jednak pokazała, że nie jestem w stanie jeść wszystkiego razem z nim. Poza tym w weekendy bywa u nas córka męża i trudno byłoby ją zmuszać, by też jadła tylko to, co my.
- Nie wiem dlaczego, ale w ciągu pierwszego tygodnia diety mojego męża miałam niesamowitą ochotę na ciasto. Jeść ciasto. Piec i jeść. Naprawdę nie chciałam mu utrudniać, robić na złość, ale tak strasznie mi się chciało słodkiego, pysznego, puszystego ciasta z rabarbarem na przykład… Nie wytrzymałam, upiekłam i jakoś zostało to zjedzone (on nie ruszył ani okruszyny). To chyba naprawdę prawo Murphy’ego. Wiecie, o co chodzi. 😉
A poza tym nie wiem, czy ktoś pamięta z wpisu o dietetyczce, ale mój mąż został uznany za skarb, bo sam z siebie je tyle warzyw i owoców. Po czym okazało się, że w jadłospisie z surowizn ma jakieś nędzne jabłuszko, troszkę truskawek, kiwi, marchewkę… A gdzie sałatka z pomidorów i ogóreczków małosolnych lub świeżych do każdego śniadania, obiadu i kolacji No gdzie?
Jest dzielny, stara się wytrwać i chudnie. Naprawdę po tym tygodniu widać różnicę. A ja go niesamowicie podziwiam, bo nie wiem, czy bym dała radę.
Na koniec jeszcze spis rzeczy, które były w jadłospisie na wczoraj i dzisiaj (zestaw 4) – i tym samym jesteśmy już w bieżącym czasie. Zobaczymy, jak pójdzie w długi weekend – mamy w planach wycieczkę, więc kombinowaliśmy, co zrobić, by nie przerywać diety, ale nie brać jedzenia w pudełkach. Znów z pomocą przyszła nieoceniona Gosia, proponując zamienniki, które możemy zjeść na mieście bez większej szkody dla całego procesu. Fajnie mieć taką indywidualną dietetyczkę, polecam. 🙂
-
Na śniadanie – pasta jajeczna z awokado (nawet spróbowałam, ale mąż dodał za dużo czosnku, więc w sumie nie wiem, jak to smakowało :P).
-
Na drugie śniadanie – jabłko i truskawki zamiast arbuza. 😉
-
Na obiad – kanapki z szynką pieczoną w musztardzie
-
Na podwieczorek – chłodnik z botwinki (nie byłam w stanie nawet tego ugotować, ale mąż zjadł ze smakiem i bardzo sobie chwalił).
-
Na kolację – makaron pełnoziarnisty z zapiekanymi warzywami (polecamy).