Fasolowy zawrót głowy

Drugi zestaw (na kolejne dwa dni) wyglądał następująco:

  • Na śniadanie – pasta z tuńczyka z chlebem razowym i warzywami (sałata, pomidor, papryka)

  • Na drugie śniadanie – jabłko, jogurt i otręby pszenne.

  • Na obiad – duszone mięso indyka z fasolą i pomidorami.

  • Na podwieczorek – zupa pomidorowa z ryżem brązowym i bazylią.

  • Na kolację – naleśniki z mąki razowej z prażonymi jabłkami i cynamonem.

I to były dla mnie trudne dni. 😉 Ale po kolei.

Zakupy zrobiłam dzień wcześniej. Miałam wprawdzie od Małgorzaty listę zakupów do całego jadłospisu, ale ponieważ nie pracuję na etat, to pomyślałam, że lepiej kupować na bieżąco, niż robić gigantyczne zapasy i potem się martwić, czy lodówka to pomieści. Poza tym sama nie byłam pewna, które potrawy zjemy – i w ogóle, czy wytrwamy…

Faktem jest, że te zakupy trochę mi bokiem wychodziły. Nagle musiałam kupić jakąś mąkę „typ 1850”, jakby nie można było zwykłej mąki babuni czy szymanowskiej użyć, którą już miałam w domu, tu jakaś fasola „navy”, która okazała się zwykłym jasiem. A już najtrudniejsze było dla mnie kupienie produktów w odpowiednich ilościach. Patrzę na przykład na przepis dotyczący duszonego mięsa z indyka, i widzę, że mężowska porcja ma wynieść 77 gramów mięsa indyczego. Zbiło mnie to mocno z tropu, bo zaczęłam sobie poważnie wyobrażać, że jak poproszę w sklepie o zważenie takiej porcji, to przecież nie ma opcji, bym to dostała. Fakt, czasem najprostsze rozwiązania nie przychodzą mi do głowy. Kiedy zwierzyłam się z obaw Gosi, ta najpierw nie mogła zrozumieć, z czym mam problem, po czym – kiedy już przestała się dusić ze śmiechu i mogła normalnie mówić – podpowiedziała mi, żebym po prostu po pierwsze zaokrągliła to sobie np. do 80 gramów („bo kto by tam dokładnie odważał, to jest orientacyjnie podane” – a ja właśnie wyciągnęłam z głębokiej szafki prawie już zapomnianą wagę do odważania kociego pokarmu, właśnie taką gramową….), a po drugie – przecież miałam gotować kilka porcji, dla nas dwojga, na dwa dni, to jest szansa, że tyle mięsa uda się kupić bez problemu. Wciąż byłam pełna obaw, bo indyk jawi mi się jako olbrzymie ptactwo – może dlatego, że zdarza mi się na indyczym skrzydle gotować rosół, i jak porównam je z kurzymi, to wiadomo…

Na szczęście rzeczywistość znów okazała się prostsza i bez problemu w pobliskim dyskoncie kupiłam 400 gramów polędwiczek, zapakowanych ładnie w pudełeczko. Pomyślałam, że nadmiar oddam kotkom, ale okazało się, że te 400 gramów realnie ważyło 350 (!), więc do obiadu poszła całość.

Potrawa udała się bez problemów, choć wymagała trochę czasu. W międzyczasie zrozumiałam, że chyba zbyt pochopnie zdecydowałam się stosować z mężem jego dietę, przynajmniej w zakresie obiadów. Ale to właśnie te obiady okazały się dla mnie nie do przejścia. Fasoli nie lubię i chociaż podczas gotowania musiałam jej spróbować parę razy, to już wiedziałam, że jako obiad – zwyczajnie nie przejdzie. Zastanawiałam się tylko, czy mąż to zje…

Trzeci dzień – środa – rozpoczął się więc kanapkami z tuńczykową pastą. Nie wiem, jak wyszło, bo smacznie spałam o tej porze, ale z relacji wiem, że mąż, śpiesząc się do pracy, zlekceważył jakiś składnik, i kanapka okazała się chyba niejadalna… Natomiast fasola, którą zabrał do pracy, okazała się rewelacyjna. Jak rzadko, mąż zadzwonił do mnie z pracy, by powiedzieć, że to jest pyszne i domaga się włączenia tego do naszego codziennego jedzenia, gdy już skończy dietę. Jednocześnie znów zgłosił protest, że czuje się najedzony, że jest smacznie, i to niemożliwe, żeby to była dieta. 😀

Skoro ta fasola mu tak smakowała, wspólnie doszliśmy do wniosku, że w takim razie zje ją całą sam. Ugotowałam cztery porcje – to będzie jadł cztery dni. Można dwa dni z rzędu jeść to samo, to można i cztery, przekonywałam samą siebie. I nie będę musiała gotować następne dni, w ogóle super. 😉

Zupa pomidorowa z bazylią i ciemnym ryżem znów okazała się pyszna, więc mąż uznał, że kolacji nie będzie jadł, bo przecież przytyje, je za dużo, a poza tym nie chce prażonych jabłek. Ja nie chciałam smażyć naleśników, więc ochoczo przyklasnęłam. Też mi się wydawało, że jakoś dużo tego jedzenia jest.

Fasola była dobra całe cztery dni, chociaż już się zastanawiałam, czy jednak nie będę musiała szybko wprowadzać dnia trzeciego z jadłospisu. Na szczęście nie ;), ale w czwartek po pracy mąż zażyczył sobie kolacji. Jednak zgłodniał. 😉 Stanęłam więc posłusznie do patelni, by usmażyć te naleśniki z mąki razowej. Kompletnie nie spodziewałam się, że ciasto będzie zachowywać się zupełnie inaczej, że będzie jakieś grubsze, mniej elastyczne… Wspólnymi siłami jednak się udało, tyle że miałam więcej do sprzątania.

I co? Okazało się, że naleśniki też były pyszne. 😀