Miniony weekend był dla mnie bardzo przyjemny. Przede wszystkim odpoczęłam od gotowania. Niby nikt mnie do tego nie zmusza, niby sama wzięłam to na swoje barki – no ale od tej świadomości nie byłam bardziej wypoczęta. 😉
W każdym razie prawie całą sobotę spędziłam na uczelni, rozkoszując się ostatnim dniem zajęć, gdy tymczasem mój dzielny mąż realizował kolejny punkt diety. Na sobotę i niedzielę przygotował dla siebie (i częściowo dla mnie) taki zestaw:
Śniadanie – kanapki z żółtym serem (dla odmiany nie z chlebem, a bułką grahamką), no i oczywiście mnóstwo pomidorów i ogórków
Drugie śniadanie – kiwi i jabłko (i żadnych wiórów)
Obiad – kasza gryczana z kurczakiem i warzywami
Podwieczorek – kapuśniak z młodej kapusty
Kolacja – kuskus z winogronami, szpinakiem, fetą i bobem.
Z tych wszystkich dań poczęstowałam się tylko zupą, trudno mi więc ocenić, czy rzeczywiście ta kolacja była tak rewelacyjna, jak twierdził mój mąż. Chociaż początkowo był nieufny, okazało się, że wszystkie składniki to jego ulubione rzeczy do jedzenia, a połączone w całość to niebo w gębie. A taka niepozorna się wydawała…
Cieszę się bardzo, że mąż znów zaczyna jeść rzeczy, które mu smakują. (Może będzie mu żal kończyć dietę :D). To chyba będzie dobry tydzień, bo na razie nie ma w planach tej okropnej cukinii, za to dzisiaj wróciliśmy do fasolowego szaleństwa. 😉
Mój niedzielny obiad wyglądał za to zupełnie inaczej, o czym w następnym wpisie. 😉