Za oknem brejowato i zimowato (bo zima to jeszcze nie jest, ale już można ją było poczuć), a my zaczynamy kolejny miesiąc diety!
Przez ostatnie dwa miesiące staraliśmy się jeść mniej więcej podobnie i wydawało nam się, że to wystarczy do utrzymania wagi. Niestety, mniej więcej to już za dużo. Stopniowo porcje się zwiększały, coraz częściej pozwalaliśmy sobie na mniejsze lub większe przekąski. Niestety, zamiast marchewki, jabłka czy jogurtu, coraz częściej na deser robiłam ciasto. Niby kawałek nie zaszkodzi, ale wszystko rozbijało się o to, że tych kawałków było więcej…
Mimo wszystko z tym naszym jedzeniem nie jest tak źle. Jemy już praktycznie tylko ciemny makaron, używamy jogurtu zamiast śmietany, praktycznie nie pijemy kolorowych, słodkich napojów. Mąż przyzwyczaił się też do ostatniego posiłku koło 21-22, nawet jeśli pracuje jeszcze długo w nocy.
Niestety, waga poszła w górę. Kilka kilogramów, ale zawsze. Na pewno wpływ na to miał brak jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Mimo najszczerszych chęci nie dało się. Najpierw Mąż planował po prostu więcej chodzić. Był wrzesień, październik, pogoda nieraz całkiem fajna, więc czemu nie? No właśnie… Bo przyplątaly się choroby i różne dolegliwości fizyczne. Teraz pogoda już mniej spacerowa, ale za to może jakaś siłownia? Bo prawda jest taka, że sama dieta to połowa sukcesu. A utrzymanie dobrej wagi bez ćwiczeń jest trudniejsze, zwłaszcza jak nie ma się 20 lat i ten metabolizm już jest nieco wolniejszy.
Na razie jednak Mąż sam zdecydował że przez miesiąc będzie jadł według jadłospisu. Wybrał z wcześniejszych zestawów dania, które mu smakowały i zarazem nie są skomplikowane do przygotowania. Takie planowanie sporo ułatwia.
A za miesiąc zobaczymy jaki efekt. I potem święta 🙂