Minął drugi tydzień „wakacji od diety”. Wróciliśmy z wyjazdu opaleni, wypoczęci i bez dodatkowych kilogramów. 🙂 Niestety, nie spełniły się moje nadzieje, że będzie okazja do spalenia kalorii dzięki aktywnościom fizycznym. Pogoda była i tak niezła (w ciągu ostatniego tygodnia padało w sumie chyba tylko półtorej doby), ale mimo wszystko nie dało się spędzać całych dni w jeziorze, a komary w mazurskich lasach bardzo skutecznie zniechęcały do dłuższych spacerów. Oczywiście, nie siedzieliśmy bez przerwy w jednym miejscu, korzystaliśmy z rozrywek typu rowerek wodny i dużo chodziliśmy, ale jednak liczyłam, że uda się więcej…
Jestem jednak bardzo dumna z mojego męża, bo mimo „wolnego” od diety również na wyjeździe bardzo pilnował tego, co je. Aby nie przytyć na wakacjach, przede wszystkim:
- starał się jeść mniejsze porcje, ale częściej i regularniej
- od początku diety je więcej ciemnego pieczywa, makaronów pełnoziarnistych itp. Wystarczył miesiąc (i widoczne efekty w postaci straconych kilogramów), aby ten nawyk się utrwalił. Poza tym, wbrew obiegowym poglądom, te brązowe makarony nie są złe, a ciemnego pieczywa jest naprawdę duży wybór i każdy może znaleźć coś dla siebie, jednocześnie pozostając fit
- nadal je bardzo dużo owoców i warzyw (ale to akurat nie jest nic nowego :D)
- czy zwykłe dni, czy wakacje, pilnuje(my), żeby ostatni posiłek był jednak przynajmniej te 2–3 godziny przed snem
- starał się unikać niezdrowych przekąsek (tu akurat brakuje mu ciast i ciasteczek, ale ponieważ może zastąpić je owocami, to żal jest mniejszy).
Podczas wyjazdu mąż starał się przestrzegać tych zasad, chociaż nie liczyliśmy przy tym ani kalorii, ani indeksu glikemicznego. Jednak kupował dla siebie ciemny chleb, a carbonarę w moim wykonaniu (jedna z ukochanych potraw mojego męża) też gotowaliśmy z makaronem pełnoziarnistym. Oczywiście czasem poszliśmy też zjeść lody czy kawałek ciasta – ale na 7 dni jedna gałka i połowa drożdżowego placka to naprawdę nie jest rozpusta. 🙂
Po powrocie do domu mąż zważył się (wyrobił sobie i ten nawyk). Drugi etap diety (od dzisiejszego dnia) zaczynamy więc ze startową wagą 115,5 kg. Celem jest uzyskać za miesiąc 109 kg.
A na koniec przepis na moją carbonarę – najprostszą (i najsmaczniejszą) na świecie:
Składniki
- Makaron
- Śmietana (w wersji fit pewnie można zastąpić jogurtem, jak w dietetycznej tarcie) – ja daję połowę pudełeczka 250 ml (ale „na oko”, nie odmierzam dokładnie)
- Cebula
- Boczek (na wyjeździe kupiłam mocno wędzony – był przepyszny!, ale na co dzień raczej używam zwykłego parzonego)
- Żółtko z jednego jajka
- Ugotować makaron zgodnie z przepisem na opakowaniu.
- Cebulę i boczek pokroić w kostkę i podsmażyć na patelni (w wakacyjnych warunkach smażyłam na maśle, bo na jeden raz nie opłacało się kupować butelki oleju. I też było dobre :)).
- Żółtko wymieszać ze śmietaną lub jogurtem, posypać solą, pieprzem czy ulubionymi przyprawami. Wylać na podsmażony boczek z cebulą, chwilę pogotować, aż się zagęści.
- Wyłożyć na talerze makaron, polać sosem (ja lubię wymieszać makaron z sosem na patelni).
- Zajadać ze smakiem. 🙂